ciekawostki

Lublin R.XIII G/hydro nr 718 - zagraniczna wycieczka

Opublikowane

Lublin R.XIII G/hydro nr 718, szkic: Jarosław Wróbel
Lublin R.XIII G/hydro nr 718, szkic: Jarosław Wróbel obraz: Jarosław Wróbel

W październiku 1936 roku, samolot Lublin R.XIII G/hydro nr 718 brał udział w ćwiczeniach w Halewie pod Pińskiem. W zamian za wzorowe wykonanie powierzonych zadań - załoga starszy bosman pilot Henryk Wiechciński oraz podporucznik obserwator Michał Tymosławski - otrzymała w nagrodę możliwość wykonania "prywatnego" lotu. Oto jak opisuje zdarzenie Andrzej Celarek w książce "Morski Dywizjon Lotniczy - wspomnienia lotników"

W oparciu o zamieszczony niżej opis zdarzenia, Jarosław Wróbel wykonał trzy szkice, z których pierwszy od lewej posłuży do wykonania finalnej pracy w kolorze. Zamieszczone mapy pozwalają dokładnie śledzić losy bohaterów krótkiej historii.

[...] W ćwiczeniach jesiennych roku 1936 załoga samolotu R.XIII, porucznik obserwator Michał Tymosławski i bosman pilot Henryk Wiechciński zasłużyli na pochwałę dowódcy ćwiczeń. Ruchomy cel, tratwa puszczona rzeką, została przy ich kierowaniu ogniem rozbita trzeciej salwie, lądowali i startowali w ciężkim terenie, rzucali i sprawnie podchwytywali meldunki. W nagrodę pozwolono im na prywatną wycieczkę do jakiegokolwiek miasta w zasięgu paru godzin lotu.

Bosman proponował Puck, lecz wiedział, że to nie przejdzie, bo było to trochę za daleko. Projekt obserwatora był skromniejszy - chciał odwiedzić Łuck. Stali właśnie na lotnisku polowym w Łunińcu - 50 kilometrów na wschód od Pińska, do Łucka było stąd 200 kilometrów - i ta propozycja łatwo zyskała aprobatę.

Trasa wiodła na południe, niemalże ciągle w dole towarzyszył im Styr, lot był nawigacyjnie łatwy i około godziny 9 lądowali już na dobrym, przestronnym lotnisku w Łucku. Spotkali trochę znajomych, stało tu kilkanaście maszyn z różnych pułków lotniczych - też uczestniczących w ćwiczeniach wojsk lądowych. Zameldowali się u komendanta lotniska, przydzielił im mechanika do małego przeglądu maszyny, który obowiązywał po każdym locie, zapytał o benzynę: "Jeżeli tylko potrzeba, to dolejemy". Baki nie były wprawdzie pełne, lecz pilot zrezygnował z tankowania. Należeli do lotnictwa morskiego, a tu było lądowe - wiedział, z doświadczenia ile papierkowej roboty kosztuje potem takie rozliczenie, a na powrót do Łunińca miał benzyny aż nadto.

Pogadali więc jeszcze z kolegami, podali przypuszczalną godzinę startu i poszli zwiedzać miasto. Łuck był znacznie bardziej "europejski" od zagubionego wśród poleskich bagien Pińska. Miał porządne lokale, w których spotykało się miejscowe eleganckie towarzystwo: ziemianie, oficerowie, wyżsi urzędnicy. Marynarze - lotnicy stanowili tu mile widzianą atrakcję. Po kilku przyjemnie spędzonych godzinach i po poznaniu kilku miłych pań, wraz z obecną tu przypadkowo Miss Wołynia włącznie, trzeba było wracać, wycieczka była jednodniowa.

Grono nowych znajomych odprowadziło ich na lotnisko, panie pomachały chusteczkami i przytrzymały targane wichrem od śmigła sukienki, a R.XIII po paru podskokach równo wzniósł się w powietrze.

Pilot wszedł na znany mu już kurs i kontynuował lot bez fatygowania obserwatora. Początkowo Styr uciekał łukiem na zachód, lecz po 50 kilometrach wracał na trasę i miał ich już prowadzić aż do celu. We właściwym miejscu złapali rzekę i pilot ze zdziwieniem odebrał od obserwatora rozkaz zmiany kursu na bardziej wschodni. Sądził, że porucznik zamierza przelecieć nad jakąś znaną mu miejscowością, zresztą on był tutaj dowódcą. Zostawił więc Styr po lewej ręce i poleciał na wschód. Po kilkunastu minutach zobaczyli Horyń, który płynął mniej więcej równolegle do Styru i też mógł ich prowadzić w kierunku Łunińca, zwłaszcza, że do granicy było już blisko.

Pilot obejrzał się trochę już niespokojnie, lecz obserwator z całą powagą potwierdził ten sam kurs. Przelecieli Horyń, potem linię kolejową Równe - Łuniniec. To była już prawie ostatnia szansa, ale obserwator był niezłomny. Tutaj kończyła się już ich mapa i pamięciowa znajomość geografii pilota. Pod nimi były lasy, gdzieś przed nimi tereny Związku Radzieckiego, a granica mogła być nieuchwytna. Płynęły minuty, ziemia chwiejąca się kilkaset metrów pod kołami samolotu była niby taka sama jak wszędzie na Polesiu, a jednak wydawała się obca i groźna, dziwnie pusta. Gdzieś wśród lasów zobaczyli szerokie poręby, składowiska drewna oraz zabudowania niewielkiego tartaku. Pilot zniżył lot, przeszedł na wysokości kilkunastu metrów nad porębą wzdłuż małego pagórka, na którym kręcili się ludzie. Pomachał im ręką, robotnicy na składowisku przerwali pracę, popatrzyli - pomachali także, co oczywiście nie wyjaśniało niczego.

Trochę dalej był tor - już na pewno nie linia kolejowa Równe - Łuniniec, a na torze stał pociąg. Pilot zniżył się znowu. Parowóz miał dziwny, wysoki komin, na przedzie czerwony emblemat, a na bokach towarowych wagonów jakieś wielkie napisy. To było już jasne, nie wiadomo kiedy przekroczyli granicę i byli - nie wiadomo ile kilometrów w głębi Rosji.

Tym razem pilot nie pytał już o kurs. Położył maszynę w skręt i na pełnym gazie ciągnął w górę. W górę i na zachód. Gdy zobaczył jeszcze w lasach samotny budynek z wyłożoną z cegły czy z kwiatów czerwoną gwiazdą - obejrzał się ze złością na dowódcę i pokazał mu w dole sowiecką strażnicę. Ciągnął wciąż w górę, na tysiącu metrów były chmury i w nich poczuł się bezpieczniej, przynajmniej nie byli widoczni z ziemi. Lecieli dalej, a wskaźnik paliwa zaczął się już niebezpiecznie zbliżać do zera.

W oknie, w chmurach zobaczyli ziemię i obserwator nakazał lądowanie, ale pilot już nie słuchał, nie miał żadnej pewności gdzie są, a benzyny jeszcze trochę było. W kolejnym oknie znowu zobaczyli lasy, a wśród nich barak, boisko koszykówki i basen pływacki - to była też strażnica, gdyż oprócz wojska nikt tu sportów nie uprawiał, a sposób zabudowania wyglądał swojsko.

Pilot pociągnął za uchwyt wskaźnika ilości paliwa i strzałka zdecydowanie oparła się o zerowy ogranicznik. Opodal była jakaś polanka, pilot schodził do lądowania na wprost, nie ryzykując już nawet próbnego podejścia, bliższych oględzin terenu i ustalania kierunku wiatru. Wiedział, że na swojej R.XIII może polegać. Maszyna szła ku ziemi na przymkniętym gazie bocznym ślizgiem - dla poprawienia widoczności pilota i wytracenia prędkości, przeszła nad budynkiem, musnęła niemal kołami czuby sosen, ściągnięta sterem zawisła jeszcze na parę sekund tuż nad łąką - i opadła na trawę.

Zagruchotało, zatrzęsło, porosłe trawą karczowisko było kiepskim lądowiskiem, pilot ścisnął drążek, gwałtownymi kopnięciami orczyka usiłował utrzymać kierunek dobiegu i ratować sytuację, lecz udało mu się to tylko częściowo. Już pod koniec tej jazdy, na jakimś wykrocie odpadło koło, maszyna utknęła goleniem podwozia, zarzuciła gwałtownie ogonem i stanęła. Było to jeszcze najmniejsze zło, obyło się bez kapotażu, płatowiec, silnik i śmigło - wszystko było całe.

Pierwszy wyskoczył z kabiny obserwator, a zobaczywszy na skraju lasu dwóch chłopów zawołał: - Hej! Wy tam! Czy to Polska? Zaskoczeni ludzie jakoś długo dość zastanawiali się nad tak prostym pytaniem, lecz w końcu odpowiedzieli: - Tak, tak panoczku, to Polska. - No, widzi pan, Polska - zawołał radośnie obserwator. Pilot - żując jeszcze złość - chciał w pierwszej chwili odpowiedzieć, że jeśli tak, to w żadnym wypadku nie jest to zasługą porucznika, ale powiedział inaczej: - Niech pan ich zapyta, czy to Rosja, to panu odpowiedzą: "tak, tak panoczku, to Rosja".

Był już dość długo na Polesiu by wiedzieć, że jedną z zasadniczych postaw tutejszej filozofii jest zawsze chętna zgoda ze zdaniem przedmówcy. W ten sposób nikt nigdy nie wiedział co myśli Poleszuk.

Porucznik, szczęśliwy z "sukcesu", wolał jednak takiego pytania nie stawiać. Zresztą była to rzeczywiście Polska, miejscowość Rokitno, w rejonie Sarn, zaledwie około 10 kilometrów od granicy. Przybyła tu później ekipa mechaników wysączyła z baków 6 litrów benzyny. Dla silnika lotniczego, spalającego kilkadziesiąt litrów paliwa na godzinę lotu, było to niewiele więcej niż mokre przewody. Silnik mógł jeszcze pracować może minutę, może trzy lub cztery.

Gdyby dowódca placówki KOP w Rokitnie wiedział skąd przylecieli goście, pewnie by ich na miejscu aresztował. Sytuacja na granicy polsko-sowieckiej była zawsze napięta i miejscowi dowódcy nie byli skłonni do bagatelizowania jakichkolwiek dziwnych zdarzeń. Obserwator oświadczył jednak, że zabłądzili w drodze do Łunińca, a wyczuwając bliskość granicy - lądowali tutaj.

Załoga udała się więc pociągiem do Pińska. Tutaj obserwatora, jako dowódcę załogi i nawigatora zamknięto jednak zaraz. Pilota - na razie nie, ale chodził z jednego przesłuchania na drugie: do dowódcy flotylli komandora Zajączkowskiego, na żandarmerię, na policję.

Nie przypuszczał już: nawet, że wróci na kwaterę, ale wrócił. Tylko, że tutaj oczekiwali już - przypadkowi jakoby goście, oficerowie z "dwójki" - ówczesnego kontrwywiadu[...]